poniedziałek, 25 czerwca 2012

Ania z Szumiących Topoli - L.M. Montgomery

Myślałam, że o cyklu o Ani Shirley wiem już wszystko.  Znam go od dziecka, posiadam na własność, czytywałam setki razy, w całości albo na wyrywki. Jakież było moje zdumienie, kiedy całkowitym przypadkiem odkryłam, ze istnieją dwie wersje Ani z Szumiących Topoli.


Potrzebowałam coś do szybkiego czytania i złapałam książkę, która akurat leżała z brzegu. Traf chciał, że była to właśnie Ania z Szumiących Topoli w wydaniu Naszej Księgarni z 1981 r. Kupiłam ją niedawno, bo mi się wydawało, że mi tego tomu brakuje. Potem spojrzałam na półkę i okazało się, że jeden, w innym wydaniu, już tam stoi. Odłożyłam więc tę nowozakupioną, żeby ją odsprzedać (dlatego właśnie leżała pod ręka, zamiast przykładnie stać w otoczeniu reszty tomów). W każdym razie zaczęłam czytać i  wtedy dostrzegłam uwagę na stronie redakcyjnej "Wydanie skrócone". Zaraz, zaraz, jak to skrócone? Kto śmiał skracać Anię? Przeczytałam w całości (jak zwykle wpadłam w cudny świat wykreowany przez L.M. Montgomery i przypomniałam sobie, że bardzo się za nim stęskniłam, więc pewnie nowości pójdą chwilowo w kąt, a ja odbędę podróż reminiscencyjną na Wyspę Księcia Edwarda), ale trochę mnie to skrócenie dręczyło, więc zaczęłam szukać informacji. Co się okazało?




L.M. Montgomery napisała nie Anię z Szumiących Topoli (Anne of Windy Poplars), ale Anię z Szumiących Wierzb (Anne of Windy Willows). Jednak amerykański wydawca uznał, że wierzby kojarzą się zbyt mocno z książką dla dzieci O czym szumią wierzby  (The Wind In the Willows) Kennetha Grahama, więc pisarka "zasadziła" zamiast nich topole. Z kolei brytyjski wydawca wierzb się nie przeraził i wydał pierwotną wersję. To nie koniec. Amerykańskiemu wydawcy kilka scen się nie spodobało, m.in. niektóre anegdoty z obłożonego klątwą domu Tomgallonów uznał za zbyt drastyczne, więc autorka je wycięła. Brytyjski wydawca nie wiedział o tym i wydał wersję bez poprawek.  W rezultacie brytyjska "Ania z Szumiących Wierzb" jest nieco dłuższa niż amerykańska "Ania z Szumiących Topoli".


Jak tylko się o tym dowiedziałam, złapałam za swoją drugą kopię i z ogromnym zdziwieniem odkryłam, że wersja wydana przez Prószyński i ska w 1999 r. to tłumaczenie Ani z Szumiących Wierzb (choć w tytule są tradycyjne topole). Natychmiast zaczęłam czytać, żeby się dopatrzeć różnic i rzeczywiście są. W wydaniu Naszej Księgarni brakuje kilku smakowitych fragmentów i naprawdę nie mam pojęcia, co amerykańskiemu wydawcy w nich przeszkadzało, bo są doskonałe.


Są też dziwne różnice w tłumaczeniu i nie wiem, czy uzasadniać je fantazją tłumaczek, czy może i one występowały w amerykańskim i brytyjskim oryginale. Przykładowo, ciocia Misia w jednym wydaniu chce kupić pelerynkę, a w drugim kapelusz. Koleżanka Ani w jednej wersji prosi o szydełko i naprawia koronkę przy chusteczce, a w drugiej o patyczek z drzewa pomarańczowego, którym robi manicure. Nie wiem skąd takie dziwy, pozostaje mi tylko złapać się za oryginały i porównać, ale czytanie tego  samego  tomu trzeci raz z rzędu nie brzmi już tak kusząco.


Inna sprawa, która dotyczy zresztą każdego tomu Ani, to fantazja w tłumaczeniu imion. Mam tylko dwa wydania, a przecież istnieje ich mnóstwo, wiec aż się boję, co w nich za wyrafinowane imiona padają. Już tu mamy w jednej wersji ciocie Kasię, a w drugiej ciocię Krysię, w jednej Juliannę Brooke, a w drugiej Katarzynę Brooke, a najlepszym kwiatkiem jest Rebeka Dew (wersja Naszej Ksiegarni, w oryginale pisownia Rebecca), która w drugiej nazywa się Monika Rosa... Rozumiem, że przetłumaczono Dew jako Rosa (po co??? nie tłumaczono Brooke na Strumyk), ale skąd zamiana Rebeki w Monikę? Czy coś skomplikowanego jest w imieniu Rebeka? Żeby choć konsekwentnie tłumaczono imiona, ale też nie, część spolszczano, część zostawiano, część zmieniano na inne anglojęzyczne, aż dziw, że w tym wszystkim Ania pozostała Anią (przecież Mary Poppins na krotko została Agnieszką, więc mogli i z Ani zrobić Basię z Zielonego Wzgórza). Chaos, proszę państwa, i zostanie mi w końcu sięgnąć po cykl w oryginale (i pogodzić z faktem, że Małgorzata Linde ma w oryginale na imię Rachel).


Jeszcze z ciekawostek o Ani z Szumiących... drzew. Cykl o Ani nie powstał po kolei. Ania z Szumiących Topoli powstała dopiero 15 lat (!) po chronologicznie ostatnim tomie cyklu, opowiadającym o córce Ani, Rilli. W 1934 r. weszła na ekrany kin pierwsza ekranizacja "Ani z Zielonego Wzgórza", co rozbudziło nieco już uśpioną falę zainteresowania Anią wśród czytelników. Nakłaniana przez wydawców Montgomery stworzyła więc powieść opisującą trzy, wcześniej pominięte lata narzeczeństwa Ani, które ta spędziła jako nauczycielka. Jeszcze później, bo w przeddzień pierwszej wojny światowej (sierpień 1939), została wydana "Ania ze Złotego Brzegu" opowiadająca o Ani jako szczęśliwej młodej mężatce i jej małych dzieciach.


Ania z Szumiących Topoli została sfilmowana w 1940 r. (filmweb), rolę Ani zagrała aktorka, która przyjęła pseudonim artystyczny... Ania Shirley. Fragmenty powieści znalazły się też w ekranizacji Kevina Sullivana z 1987 r.  pt."Ania z Zielonego Wzgórza. Ciąg dalszy".


Moje wydania:
Ania z Szumiących Topoli (na podst. Anne of Windy Poplars), Nasza Księgarnia 1981.
Ania z Szumiących Topoli (na podst. Anne of Windy Willows), Prószyński i ska 1999.

49 komentarzy:

  1. No jak można było z Rebeki Monikę zrobić to nie rozumiem! Cały wpis przeczytałam z wypiekami na policzkach, nie miałam pojęcia o tym całym zamieszaniu. Niezłe śledztwo przeprowadziłaś, nasz ty Sherlocku :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, ze ci się podobało. Już się obawiałam, ze może tylko ja o tym nie wiedziałam. Albo że inni przeczytają i powiedzą "ale czym się tu ekscytować - parę akapitów w tą czy w tą" ;)

      Usuń
  2. Te zmiany w imionach też doprowadzają mnie do szału. Miałam całą "Anię" w naprawdę przeróżnych wydaniach i w każdym co innego. Ale żeby z Rachel robić Małgorzatę??? A co te imiona mają ze sobą wspólnego? Może żydowskie zabarwienie im się nie spodobało bo musieliby mówić Rachela ;). To były dawne czasy, więc może - kiedy została w Polsce wydana pierwsza najpierwsza Ania? :D Ale swoją drogą, Małgorzata już zawsze będzie Małgorzatą, to nic że w oryginale jest inaczej xD. No i ciekawostka z tą "Anią z Szumiących Topoli". Dawno czytałam i nie pamiętam żadnej klątwy, więc nie wiem jakie wydanie miałam ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anię z Zielonego Wzgórza po raz pierwszy wydano w Polsce w 1911 r., więc konotacje żydowskie może i wchodziły wtedy w grę. Ale czemu potem wydawcy poszli siłą rozpędu i zostawili tę Małgorzatę, skoro resztę imion zmieniano dowolnie, nie mam pojęcia. Swoją drogą, przyszło mi do głowy, że gdyby ktoś zechciał spolszczyć Gilberta, to co by to mogło być? Grzegorz? Gerwazy? Gustaw? ;)
      Jeśli chodzi o klątwę - Ania odwiedza w powieści dom panny Minerwy Tomgallon, ostatniej z wielkiego rodu. Dom jest ogromny i ponury, a ród wymarł na przeróżne drastyczne sposoby (powieszenie, oblanie wrzątkiem, otrucie itp. itd.), ponoć na skutek klątwy, o czym gospodyni z ogromnym zapałem opowiada gościowi.

      Usuń
  3. Jeśli chodzi o tę zbyt drastyczną scenę, to amerykańska cenzura nieraz się już ośmieszała; cała reszta zmian jest dla mnie zupełnie niezrozumiała, zwłaszcza ten chaos z imionami - ktoś chciał się wyżyć czy jak:) Niemniej jednak to wszystko brzmi bardzo interesująco:)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że dla zmiany imion tłumacze potrafią znaleźć pełną paletę uzasadnień - to trudne do przeczytania dla dzieci (w końcu to utwór dla młodych panienek ponoć), tamto do zapamiętania, do odmiany, do czegoś tam. Kończy się totalnym chaosem i jak ktoś czyta tomy cyklu wydane przez różnych wydawców, to chyba nigdy nie dojdzie, kto jest kto...

      Usuń
  4. Zakładam, że imiona Rebecca i Rachel zostały zmienione z antysemickich powodów, natomiast szydełko i naprawianie czegoś uznano za bardziej pożyteczne niż manikiur. Czemu jednak pelerynka i kapelusz, tego odkryć nie mogę (może brak mi wiedzy historycznej?). Bardzo ciekawy wpis, osobiście zawsze bardziej wolałam Emilkę i Historynk i nawet Jankę od Ani, ale widać, że to twoja pasja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale Rebecca w 1981 r. była Rebeką, a Moniką dopiero w 1999 r., więc powody antysemickie odpadają w tym przypadku. Myślę, że to raczej fantazja tłumacza.
      Ania nie jest moją pasją, bardzo lubię całe pisarstwo Montgomery, chociaż akurat Historynkę czytałąm tylko raz w dzieciństwie i zupełnie nie pamiętam. Ale uwielbiam Emilkę, Jankę i Pat.

      Usuń
  5. Po przeczytani wstępu (na Twoim blogu) rzuciłam się do półki z książkami Montgomery i odkryłam, że rzeczywiście, pod oryginalnym tytułem widnieje napis: Wydanie skrócone. No to mnie załatwili. Nie dość, że musiałam kiedyś przeżywać brak pełnego wydania Rilli (czytałam to z końca lat 90 i dopiero kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że jest ono pozbawione kilku rozdziałów!) to jeszcze to.

    Imiona... Tutaj mam całkowity mętlik. Przeglądając kiedyś w oryginale "Anne of Winy Willows" zastanawiałam się, któż to ta tajemnicza Katherine. Ja zobaczyłam, że to Julianna padłam po prostu. Dlatego do wszystkich Jasiów i Pawełków Irvingów uwagi nie przywiązuję. Jednak pani Małgorzata zawsze będzie panią Małgorzatą.:D

    Muszę dokładnie poprzeglądać wszystkie książki o Ani, które mam. Zobaczymy czego jeszcze mi brakuje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mery - to mną wstrząsnęłaś. O Rilli nic nie wiedziałam, teraz dopiero sobie doczytałam w necie o brakujących trzech rozdziałach. Muszę zaraz sprawdzić moją książkę, ale podejrzewam, że to właśnie ta wybrakowana wersja. Co to za jakaś mania skracania? Ech, chyba w końcu się przekonam do oryginału. Dotąd się powstrzymywałam, bo do polskojęzycznej wersji mam ogromny sentyment. I te polskie imiona mi się wryły w pamięć - poza Małgorzatą jeszcze Józia Pye, a nie Josie, Ewa Owen a nie Leslie Owen, Krzyś Owen zamiast Kennetha...

      Usuń
    2. I oczywiście ten sentyment masz do tych starszych wydań NK, co?:) Ja również. Ewy (która nie tylko w oryginale jest Leslie, ale i w wydaniu Wydawnictwa Literackiego z 2007 roku) nie wyobrażam sobie pod innym imieniem. Krzysia i Józię przeboleję, ale z trudem.
      No cóż, tłumaczenie imion w książkach Montgomery to temat-rzeka.

      Usuń
    3. Korekta do pierwszego komentarza: oczywiście Rilla była z końca lat 80. Taka w niebieskiej okładce...

      Usuń
    4. Oczywiście, że do wydań Naszej Księgarni :) W końcu to wydania mojego dzieciństwa :) Ja w ogóle jakoś nie mogę przekonać się do imienia Leslie jako żeńskiego, bo mi się Leslie Nielsen zaraz przypomina. A imię Ewa tak do niej idealnie pasuje, że Montgomery nie nazwała jej tak chyba tylko przez przeoczenie ;)

      Usuń
  6. Tak dawno nie czytałam żadnej z części "Anii..." , że chyba z chęcią ponownie po nie sięgnę. I ja również mam niestety skróconą wersję książki, trochę szkoda, ze dowiaduję się o tym, po kilku latach.

    Zapraszam do siebie, na recenzję "Gry o Tron" Georga Martina! http://parfois-je-vois.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziwne rzeczy wyczyniano z cyklem o ani. Marzy mi się, żeby go ktoś wreszcie porządnie wznowił, bez tłumaczenia imion i bez żadnych skrótów. I w oprawie, która się nie rozpada przy drugim czytaniu.

      Ja się właśnie zabieram za drugi tom Gry o tron :)

      Usuń
    2. Też racja. Zmieniając imiona niszczą, jak dla mnie, cześć książki, a czytanie wybrakowanych rzeczy nie daje już takiej satysfakcji jak pełnej. Chyba zacznę czytać książki w oryginalnym wydaniu, tłumacząc sobie każde zdanie ze słownikiem :-)

      Usuń
    3. Wydanie, które się nie rozpada - Wydawnictwo Literackie 2005 w twardej oprawie (trudno dostępne, ale czasem da się je złapać).

      Co do imion, gdyby tak nic nie tłumaczono (jak mi kiedyś ktoś wyjaśniał), teraz zamiast Kubusia Puchatka mielibyśmy Winnie the Pooh.
      Dlatego nie mam pojęcia jak bym przyjęła Anne. Jak dla mnie (to chyba kwestia przyzwyczajenia) proszę imiona tłumaczyć tak jak w NK z końca lat 80. A na końcu książki można zrobić po prostu spis: imię oryginalne i różne wersje tłumaczenia polskiego.

      Jednak oczywiście, młodszemu pokoleniu (do którego co prawda się zaliczam, ale tym razem zrobimy wyjątek), tak jak mówi Lilybeth, przydałyby się książki bez tłumaczenia imion. Żeby wszystko było jasne i jednakowe (ja się nie przestawię, nie ma szans).:)

      Usuń
    4. Ale gdybyśmy od początku mieli Winnie The Pooh, nikomu by to nie przeszkadzało. A tłumacząc, mogliśmy skończyć z Fredzią Phi-Phi... Więc na dwoje babka wróżyła.

      Za to Anne rzeczywiście nie brzmi właściwie. No to może niech tłumaczą imiona, które mają bardzo oczywiste odpowiedniki w języku polskim - Anne to Ania, Matthew to Mateusz, a Marilla to Maryla. Samo się narzuca. Ale Leslie to nie Ewa, Chatty to nie Misia (z "Ani z Szumiących Topoli"), a Leslie to na pewno nie Ewa.

      Usuń
    5. @ Lilybeth. Te różnice (tłumaczyć imiona, nie tłumaczyć) wynikają z różnego podejścia do zawodu tłumacza oraz różnych szkół tłumaczenia. Niegdyś tłumacz był bardziej artystą, miał prawo do ingerencji w tekst (oczywiście w ograniczonym stopniu), bardziej coś tworzył niż przekładał. Dziś wymaga się od tłumacza raczej, żeby był solidnym (i tanim) rzemieślnikiem. Poza tym znacznie więcej osób czyta dziś książki po angielsku. Kiedyś odsetek ludzi, którzy znali ten język, był znacznie mniejszy i w przypadku "Winnie The Pooh" nie wiedzieliby nawet, jak te słowa wymawiać. Obstawiam, że znacznie by się to przełożyło na popularność utworu. Kubuś Puchatek był swojski i miły. Winnie The Pooh nie. Poza tym są różne szkoły odnośnie dostosowywania treści książki do naszych realiów. Niektórzy są za tym, żeby spolszczać imiona, inni, żeby tego nie robić. Dziś Anne z Zielonego Wzgórza prawdopodobnie by przeszła (gdyby to było pierwsze nasze z nią spotkanie), podobnie jak nie mieliśmy problemu z Harrym Potterem, którego nikt nie przerobił na Henryka. Po prostu lepiej znamy realia życia w Kanadzie, Anglii czy USA. Kiedyś nie można było zajrzeć do google maps i obejrzeć sobie Wyspy Księcia Edwarda. Tak więc bardzo proszę o nieco wyrozumiałości dla tłumaczy. Na fakt, że te książki brzmią tak, a nie inaczej, złożyło się bardzo wiele czynników, część już dziś dla nas niezrozumiałych.

      Usuń
    6. Noida, rozumiem to, o czym piszesz, pracuję w branży wydawniczej, więc zdaję sobie sprawę z realiów - współczesnych i dawniejszych. Starych wydań się nie czepiam, przeżyję nawet Fizię Pończoszankę (swoją drogą nazwisko Langstrumpf nadal jest trudne do wymówienia, nie tylko dla dzieci, ale Pończoszanka się jakoś nie zadomowiła), sama wolę Kubusia niż Winnie.
      Ale akurat w przypadku Ani się zżymam - mam na myśli wydania współczesne i wznowienia tych dawniejszych. Cykl wydawany jest przez kilka wydawnictw, każdy ma innego tłumacza i własny pomysł na imiona. Poza tym nawet w obrębie jednego wydawnictwa te przyjęte zasady tłumaczenia imion często są zupełnie niejednolite. A czytelnik ma się w tym jakoś połapać. No i LM Montgomery to już instytucja ;), wolałabym, żeby kombinowanie przy jej dziełach ograniczono do minimum.

      Usuń
    7. Czy ja wiem, czy się nie zadomowiła... Mnie się wydaje, że Fizia Pończoszanka i Pippi Langstrumpf występują wymiennie.

      Natomiast fakt, odnośnie Ani to burdel mają w tym archeo - mogliby ustalić jakąś jedną wersję i się jej trzymać. Przyzwoitość wobec czytelnika by tego wymagała, ale wiadomo, jak to jest z przyzwoitością wobec czytelnika w dzisiejszych czasach...

      Usuń
    8. Trudno powiedzieć, jak to z tą Fizią, trzeba by jakiś sondaż zrobić ;) Wydawało mi się, ze się nie upowszechniła, bo sama zetknęłam się z nią tylko jeden raz - we wczesnym dzieciństwie i była to taka pseudoksiążeczka - publikowano coś takiego w gazetkach dla dzieci, co należało wyciąć i złożyć do postaci książeczki, i to był chyba tylko jeden rozdział o Fizi Pończoszance właśnie. A tak to już wszędzie tylko Pippi i Pippi. W sumie w świadomości społecznej chyba tkwi właśnie Pippi, bo nie zetknęłam się z hasłem, ze ktoś ma warkoczyki jak Fizia.

      Też mam wrażenie, że przyzwoitość wobec czytelnika nie jest tym, co spędza pracownikom wydawnictw sen z powiek...

      Usuń
  7. Świetny post czyta się jak dobry artykuł o historii dziecięcej literatury. Korzystam z biblioteki więc różne wydania książek Lucy Maud Montgomery zdarzyło mi się czytać, ale angielskich czy kanadyjskich nie miałam nawet w rękach, że Małgorzata to Rachel z zaskoczeniem odkryłam oglądając film z Megan Follows, w Ani z Avonlea wydawnictwa Literackiego Jaś Irving zamienił się w Pawełka, a szkoda bo przyzwyczaiłam się do Jasia:), nie wiem co wydawcy czy tłumaczowi nie odpowiadało w tej pierwszej opcji Jaś brzmi chyba wystarczająco "swojsko":). Mam też Anię na Uniwersytecie z 2002 Zielonej Sowy, którą nie najlepiej się czytało bo jest fatalnie przetłumaczona. Chyba najlepsze są wydania Naszej Księgarni z końca lat 80 i początku 90, a może to kwestia mojego przywiązania do nich. Książek wydanych przez wyd. Prószyńskiego nie czytałam, ale sprawdzę w bibliotece jak się sprawy z wierzbami mają:). Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja na tego Pawełka nigdy nie trafiłam, chyba że występował w "Ani z Wyspy Księcia Edwarda", ale wtedy to go na pewno nie rozpoznałam :) Ale smutna prawda jest taka, ze w oryginale był Paul Irving...
      Zielona Sowa, mam wrażenie, oszczędza na tłumaczach i redaktorach - dlatego ich książki mają tak przystępne ceny. Ja też najbardziej lubię Naszą Księgarnię, ale chciałabym jeszcze zobaczyć jubileuszowe wydanie Wyd. Literackiego. Pozdrawiam :)

      Usuń
  8. Zaraz poleciałam sprawdzić, którą wersję Ani z Szumiących Topoli mam na półce:) Prószyński i S-ka z 1998 to na szczęście przekład oryginalny "Anne of Windy Willows"... Wstyd, że jeszcze nie czytałam :( Mam cały cykl z Anią na półce, a do tej pory przeczytałam tylko pierwszą część. Ale niedługo chyba zacznę czytać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Safiree, przeczytaj. Oczywiście nie musi każdego zachwycać, ale w sumie niewiele spotkałam w życiu osób, którzy nie polubili Ani :)

      Usuń
  9. Fantastyczny post, nie miałam pojęcia o tych wszystkich skrótach, innych tytułach, no, imiona to bardziej znany temat.
    Czyta się jak niezłą powieść detektywistyczną. Brawo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Mery mnie właśnie uświadomiła co do cięć w "Rilli ze Złotego Brzegu", więc pewnie niedługo pojawi się kolejny "zbulwersowany" wpis :)

      Usuń
  10. O rany. Wiedziałam o tych dwóch tytułach, ale myślałam, że to tylko zamiana wierzb na topole, nie miałam pojęcia o wyciętych fragmentach. Ciekawe jaką wersję czytałam?

    Masz rację, tłumaczenia Montgomery to jeden wielki chaos i można by długo o tym dyskutować. Zasadniczo uważam, że imion tłumaczyć się nie powinno. Ale przecież trudno już mi sobie wyobrazić Anię jako Anne czy Mateusza jako Matthew. Te tłumaczenia i tak mają sens, ale niektóre... Poza twoimi przykładami, czemu Faith czasem jest Florą a Iza Philippą? Czytałam Anię, korzystając z różnych tłumaczeń i utworzyła się z tego niezła mieszanka, dobrze że się w miarę w tym orientuję. Na przykład ta Philippa i tak już zawsze będzie dla mnie Izą, bo w takiej wersji czytałam. Albo tytuły jeszcze: "Wakacje na starej farmie" a "Historynka", "Dzban ciotki Becky" a "W pajęczynie życia". To może wprowadzić w błąd. Uch.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie najbardziej rozbroiła "Ania z Wyspy Księcia Edwarda", wyjątkowo niedbale przetłumaczona, gdzie niektóre postaci występowały pod dwoma imionami, np. Faith Meredith czasem jako Faith, a czasem jako Flora. Z Philippą się nigdy nie spotkałam i jestem przywiązana do Izy, ale w sumie powinni to byli od razu przetłumaczyć Filipa albo Filipina i byłby spokój. A tytuły też nieźle mącą. Pozdrawiam :)

      Usuń
  11. Ja też po przeczytaniu tego posta sprawdziłam swoją wersję, chociaż to raczej była formalność, bo mam wszystkie części w wydaniu NK (po latach w całkowitej rozsypce).
    Oczywiście, że można podawać imiona w formie spolszczonej, bo tak się nam przyjemniej czyta. Ale całkowite zmienianie imion na inne, to dla mnie jako czytelnika wielka krzywda.
    Niedawno pisałam u siebie właśnie o tych praktykach tłumaczy ze skrótami w treści i żonglerką imionami. Tylko, że na tłumaczenia jesteśmy skazani. Nikt nie pozna wszystkich języków świata i nie pozna na tyle, żeby móc czytać swobodnie w oryginale.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy takich praktykach tłumaczy czasem żałuję, że nie znam wszystkich języków ;)
      Inna sprawa, że we współczesnych powieściach dla dorosłych nie ma takiego zamętu, wydaje mi się, że imion się raczej nie spolszcza, a już na pewno nie zmienia całkiem na inne polskie. Zdarza się to głownie w przypadku książek dla dzieci (ale też w ograniczonym stopniu, np. Harry Potter nie jest Heniem Potterem ;) ) i starych tłumaczeń, które już wrosły w świadomość czytelników (jak Małgorzata Linde zamiast Rachel Lynde).
      Trudne to wszystko i ciężko wybrnąć z galimatiasu, ale jestem za tym, żeby tłumaczyć jak najmniej imion. I konsekwentnie. Bo potem są takie kwiatki - tu już przykład z Jane Austen - że mamy 5 sióstr, z których trzy noszą imiona angielskie (Jane, Kitty, Mary), a dwie polskie (Elżbieta i Lidia). Niech się tłumacze zdecydują: albo Jane, Elizabeth, Mary, Kitty i Lydia albo Janka, Elżbieta, Marysia, Kasia i Lidia.

      Usuń
    2. Ale w DiU Mary nie można tłumaczyć na Maria/Marysia, bo Maria to osobne, też występujące w książce imię (Maria Lucas, siostra Charlotty), więc -- z dwojga złego -- lepiej już zostać przy oryginalnych imionach. Chociaż mnie tam niekonsekwencje nie przeszkadzają.

      Usuń
    3. Maria Lucas jest postacią na tyle marginalną, że nie sądzę, by druga Maria wprowadziła jakiekolwiek zamieszanie, zwłaszcza że można by jej imię podać w formie Marysia lub Marynia. Prawda jest taka, że jestem już bardzo przyzwyczajona do polskiego niekonsekwentnego tłumaczenia w dziełach Austen i nie chciałabym, żeby na tym etapie coś tam zmieniano, ale drażni mnie trochę ten brak logiki. Ogólnie jestem za nietłumaczeniem imion (to rozwiązuje problem Marii i Mary). Wyjątki można robić w literaturze dla dzieci, bo wiadomo, dzieciom polskie imiona czytać łatwiej, a sama pamiętam z dzieciństwa męczarnie z imionami Kjersti i Haakon w pewnej duńskiej książeczce.

      Usuń
  12. W "Anne of Windy Willows" zdecydowanie jest patyczek do manicure - pamiętam, bo poleciałam sprawdzać co to za dziwo i do czego jest :-). Nie mogę za to namierzyć kapelusza/płaszcza... W którym momencie dokładniej to było?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przekopałam książkę i wreszcie znalazłam. To było w drugim roku, na końcu pierwszego rozdziału :)

      Usuń
  13. Ja też się przyzwyczaiłam do Małgorzaty Linde! Ale dziękuję ci za tę notkę o zmianach w tłumaczeniu. Kiedyś się dziwiłam, dlaczego w jednym wydaniu jest Flora, a w innym Faith... Teraz już wiem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama z ciekawością szukałam informacji na ten temat, bo z ogromnym zdumieniem odkrywałam, jak "naprawdę" nazywali się niektórzy bohaterowie. Teraz czytam "Panią na srebrnym Gaju", która była tłumaczona na pocz. lat 90. i ma o wiele większy porządek w imionach - tylko te oczywiste są tłumaczone, np. Patricia jako Patrycja, a Winnie i Sid pozostają przy swoich oryginalnych nieprzetłumaczalnych imionach. Ale i tak w jednym miejscu pojawia się np. Bronek i cały czas mnie ciekawi, jak też ta postać nazywała się w oryginale, bo przecież nie Bronisław... Ale to marginalny bohater, w przeciwieństwie do pani Linde.

      Usuń
  14. Świetny wpis. Tylko teraz muszę dorwać Topole i Rillę w pełnych wersjach. Na dodatek to moje dwa ulubione tomy, więc już koniecznie muszę im się dokładniej przyjrzeć. Dodają tu człowiekowi roboty... ;)

    Z tłumaczeniem imion faktycznie jest bajzel, ale ja tam lubię to tłumaczenie i zmienianie. No bo jak bohaterka "Błękitnego zamku" mogłaby się nie nazywać Joanną? Jak, pytam? Poza tym obawiam się, że współcześnie mielibyśmy nawet nie "Anne z Zielonego Wzgórza", ale co gorsza "Anne z Green Gables", a to by już było przerażające...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie Joanna mogłaby być Walencją, a najlepiej Valancy, ale Edward zupełnie nie mógł by być oryginalnym Barneyem... I traf tu za czytelnikiem, żeby był zadowolony :D

      Usuń
    2. Nie da rady trafić za czytelnikiem, to na pewno... :)
      Dla mnie Joanna musi być Joanną, bo to również moje imię, więc jasne, ze się przywiązałam. Chociaż jak się czyta, ze któryś z wujów uważał je za dziwne, to może się człowiek zdziwić przy Joannie.

      Usuń
  15. Ja mam "Anie" w wydaniach NK z przełomu lat 80. i 90. Wcześniej nie zauważyłam informacji o wydaniach skróconych. Ale to chyba, szczególnie jeszcze dawniej, nie było kiedyś nic niezwykłego. W bardziej współczesnych edycjach różnych książek można zauważyć notkę typu "wydanie uzupełnione i poprawione". Z różnych wersji też tłumaczono.
    Dodatkowo, chyba czasami pisano na nowo tzn. ja mam taką "Chatę wuja Toma" Naszej Księgarni z 1964, która jest napisana przez ... Stanisława Stampfl, na podstawie (!) powieści Harriet Beecher-Stowe. Nie wiem, czy to pojedyńczy przypadek, czy zdarzało się częściej.
    A nie tłumaczenie wszystkich rozdziałów zdarza się nawet współcześnie, a w każdym razem jeszcze na początku lat 2000. Mam takie dwie nie-dziecięce książki. W jednej to wyłapałam po lekturze wersji angielskiej, a w drugiej to dało się wyczuć, bo w pewnym momencie trochę się traciło wątek !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stampfl popełnił jeszcze Robinsona Crusoe... Z Robinsonem jest w ogóle zamęt, funkcjonują na polskim rynku chyba ze trzy wersje, zamierzam kiedyś napisac o tym notkę.
      Ale zdziwiłaś mnie bardzo, że jeszcze się skracanie praktykuje, myślałam, że ten etap wydawnictwa mają już za sobą!

      Usuń
  16. A propos skracania, to parę lat temu ze zdziwieniem odkryłam, że pocięte są "Dzieci z Bullerbyn". Niezbyt mocno, w rozdziale o Bożym Narodzeniu brakuje jednego czy dwóch akapitów, gdzie Lisa opowiada o tym, że w święta jest tak pięknie, że aż się popłakała. Gdyby nie fakt, że to była jedna z moich najulubieńszych książek w dzieciństwie i znałam ją na pamięć, a potem przeczytałam orygnał szwedzki, w życiu bym o tym nie wiedziała. Co najlepsze, zupełnie nie mogę zrozumieć, co w tym fragmencie jest tak bulwersującego, że trzeba było polskim dzieciom ocenzurować. No i od razu zastanawia mnie, które inne książki Lindgren zostały tak potraktowane...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiedziałam o tym, szkoda :/ Niestety, akurat na czytanie Lindgren w oryginale nie mam szans (chociaż marzę o nauce szwedzkiego, więc może za 10 lat ;) ).

      Usuń
  17. Swietny wpis lilybeth! Zupelnie przypadkowo na niego trafilam i przeczytalam z wielkim zainteresowaniem. Przeczytalam tez wpisy na poprzednim blogu dotyczace L.M. Montgomery.

    Jesli nadal interesuje Cie Ania i Maud, zapraszam z calego serca na moj blog z podrozy ich sladami:

    http://kierunekavonlea.blogspot.com/

    Jesli wolisz wyprawe wizualna, oto link do filmiku na youtube:

    https://www.youtube.com/watch?v=S_NJxcFvjXQ

    Co do biografii pisarki, to najbardziej polecam "The Gift of Wings" autorstwa Mary Rubio.

    Pozdrawiam goraco!

    OdpowiedzUsuń
  18. Ja po obejrzeniu Netflixowej "Ani nie Anny" chcę wrócić na nowo do Avonlea. a propo imion, książka co prawda daleko bo w domu rodzinnym ale ma ktoś wesrję A4 w twardej oprawie [po dwa tomy w jednym? to dopiero jest jazda. Pamiętam, że nie ma tam Marshalla ( brodatego dziwaka z miasteczka w którym stał Wymarzont Dom) lecz jest Marszałek :) ja kiedyś przeczytałam inną werjsę z Marshallem musiałam się nagłowić kim był. A zaskoczeniem w ogóle z serialu było to to, że Małogorzata była Rachel!

    OdpowiedzUsuń
  19. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  20. Jestem pod wielkim wrażeniem. Świetny artykuł.

    OdpowiedzUsuń