Korzystając
z faktu, że Kitek buszował po sklepach, Bazyl zebrał zadek w troki,
zainstalował się w kawiarence i przeczytał stron kilka “Zwyczajnego
życia”. I stała się jasność. Jasność w temacie następującym: starszych
książek pani Chmielewskiej w miejscach publicznych nie czytać. Bo to i
kawusią akuratnie pitą można się, jak i otoczenie najbliższe, opluć, i
niezdrową ciekawość gawiedzi ciągle wyszczerzoną paszczą wzbudzić alboli
też, poprzez chrząkanie dżentelmena/damy* niegodne, narazić się na
ostracyzm i kose spojrzenia. O gromkim śmiechu nie wspomnę, bo do czegóż
to podobne, tak w centrum galerii handlowej siedzieć i na przekór
pędzącym we wszystkich kierunkach, spoconym i złym jak osy ludziom,
zaśmiewać się z lektury.
No dobrze, ale co jest takiego w historii dwóch podlotków w wieku licealnym, że człowiek reaguje w sposób narażający zwieracze na ciężką próbę i bez pudła pozwalający zrozumieć sensowność powiedzenia “posikać się ze śmiechu”?
Może to zderzenie dwóch żywiołów: ognia i wody. Ognia, czyli Tereski, wulkanu energii, gejzeru działania, rakiety, która walczy z tytułowym zwyczajnym życiem próbując przekuć je w jedną nieustającą przygodę. I wody, czyli Okrętki, której zwyczajne życie nie przeszkadza i chętnie by je sobie pędziła, gdyby nie magnetyczne oddziaływanie przyjaciółki, która zaraża entuzjazmem i w rezultacie przekonuje kumpelę do najdzikszych hec.
Może to humor sytuacyjny, który wynika co prawda z najniespotykańszych (?) zbiegów okoliczności, ale darujmy to autorce (podobnie jak jej sympatię do MO), bo przecież wiadomo, że życie nie takie scenariusze... Ot, pójdzie człowiek w krzaki na grzybobraniu, a tam opieńki ścina wujek Staszek, co to 20 lat temu wyjechał za chlebem do Toronto. To i nie dziwota, że dziewczyny, które całkiem przypadkiem (przy pomocy roztrzepania Tereski), zgadzają się w czynie społecznym zebrać po podwarszawskich sadownikach i stolicznych działkowiczach, 1000 (słownie: tysiąc!!!) sadzonek drzewek owocowych, mogły co i rusz trafiać na członków złowieszczej szajki przemytników i psuć im szyki. A psuły w pięknym stylu.
Pewnie mógłbym znaleźć jeszcze kilka “może” i rozwlekle za nimi argumentować, ale chyba znać już mój entuzjazm, więc na powyższym poprzestanę. Dodam tylko, że warto po “Zwyczajne życie” sięgnąć po to, żeby dowiedzieć się: dlaczego najlepszym remedium na oczekiwanie ukochanego jest rąbanie drewna, dlaczego najlepszym środkiem transportu jest blat stołu na kółkach i dlaczego obcy facet oprowadza dwie nastolatki po swojej chałupie, szczegółowo opowiadając o jej wystroju.
Podsumowując. Ogień zalany wodą daje parę. W tym przypadku parę przyjaciółek na śmierć i życie, o niezwykłych breweriach których czyta się z prawdziwą przyjemnością. Szykujcie się, bo Wasze brzuszki będą robić szejked!
*niepotrzebne skreślić
No dobrze, ale co jest takiego w historii dwóch podlotków w wieku licealnym, że człowiek reaguje w sposób narażający zwieracze na ciężką próbę i bez pudła pozwalający zrozumieć sensowność powiedzenia “posikać się ze śmiechu”?
Może to zderzenie dwóch żywiołów: ognia i wody. Ognia, czyli Tereski, wulkanu energii, gejzeru działania, rakiety, która walczy z tytułowym zwyczajnym życiem próbując przekuć je w jedną nieustającą przygodę. I wody, czyli Okrętki, której zwyczajne życie nie przeszkadza i chętnie by je sobie pędziła, gdyby nie magnetyczne oddziaływanie przyjaciółki, która zaraża entuzjazmem i w rezultacie przekonuje kumpelę do najdzikszych hec.
Może to humor sytuacyjny, który wynika co prawda z najniespotykańszych (?) zbiegów okoliczności, ale darujmy to autorce (podobnie jak jej sympatię do MO), bo przecież wiadomo, że życie nie takie scenariusze... Ot, pójdzie człowiek w krzaki na grzybobraniu, a tam opieńki ścina wujek Staszek, co to 20 lat temu wyjechał za chlebem do Toronto. To i nie dziwota, że dziewczyny, które całkiem przypadkiem (przy pomocy roztrzepania Tereski), zgadzają się w czynie społecznym zebrać po podwarszawskich sadownikach i stolicznych działkowiczach, 1000 (słownie: tysiąc!!!) sadzonek drzewek owocowych, mogły co i rusz trafiać na członków złowieszczej szajki przemytników i psuć im szyki. A psuły w pięknym stylu.
Pewnie mógłbym znaleźć jeszcze kilka “może” i rozwlekle za nimi argumentować, ale chyba znać już mój entuzjazm, więc na powyższym poprzestanę. Dodam tylko, że warto po “Zwyczajne życie” sięgnąć po to, żeby dowiedzieć się: dlaczego najlepszym remedium na oczekiwanie ukochanego jest rąbanie drewna, dlaczego najlepszym środkiem transportu jest blat stołu na kółkach i dlaczego obcy facet oprowadza dwie nastolatki po swojej chałupie, szczegółowo opowiadając o jej wystroju.
Podsumowując. Ogień zalany wodą daje parę. W tym przypadku parę przyjaciółek na śmierć i życie, o niezwykłych breweriach których czyta się z prawdziwą przyjemnością. Szykujcie się, bo Wasze brzuszki będą robić szejked!
*niepotrzebne skreślić
Mniam.
OdpowiedzUsuń