Podrzutek w stylu retro
Ta
powieść była retro już w chwili wydania trzydzieści lat
temu. Mamy rok 1970. Szczytem luksusu jest mieszkanie znanej aktorki,
urządzone „pod piekielną modernę” („Wszystko z gąbki, plastiku i
nadmuchiwane. [...] zielona
wykładzina udająca trawę, a sufit był pomalowany na niebiesko w białe
obłoczki”),
przyjaciół zaprasza się do domu na telewizję, bo nie wszyscy jeszcze
mają
aparaty. Podaje się przy tej okazji jajecznicę, słone paluszki, owoce,
jogurt,
razowy chleb z masłem i ogórkiem, a po gościach luksuje się pokój.
W tej pięknej epoce Lucynka Prandota, córka dziennikarza
i świeżo upieczona maturzystka, przygotowuje się do egzaminów wstępnych na
studia i rozsmakowuje w dorosłości. Rozmowy z ojcem, trochę nauki, ale głównie
odpoczynek: spacery, spotkania z przyjaciółkami, odrzucanie zalotów Daniela, kolegi
z klasy. Czyli jak to w powieści dla młodzieży: czas dojrzewania i pierwszych
uczuć. Najwyraźniej jednak autorka uznała, że to za mało na porządną książkę. Należało
coś skomplikować. Ojciec Lucynki wyjeżdża służbowo za granicę, by komentować mecze
piłkarskiej reprezentacji, a samotnej dziewczynie zostaje dostarczone dziecko.
Dostarczone i porzucone przez wyrodną matkę, która ma zamiar ruszyć w świat, by
robić karierę.
Motyw
nastolatki z podrzutkiem do oryginalnych nie należy,
że przypomnę tylko Rillę ze Złotego Brzegu. Maria Kruger też
wykorzystała go w
swojej „Szkole narzeczonych”, ze znacznie jednak lepszym efektem niż w
„Lucynce P.”. Jak wiadomo,
opieka nad maluchem ma służyć wyrobieniu w młodej bohaterce
odpowiedzialności, pomóc się
ustatkować i nabrać doświadczenia wychowawczego – bardzo pożytecznego w
późniejszym życiu. Kompletnie zielonej Lucynce
przydaje się wsparcie przyjaciółki Beśki i niezastąpionej gosposi, pani
Lodzi. Dziewczyna wchodzi w obowiązki opiekunki, a na dodatek próbuje
rozwiązać zagadkę pochodzenia niemowlaka.
Dobrze
zapowiadająca się powieść (interesująco zarysowany
stosunek Prandoty do córki, bolesne przejścia rodzinne, które same w
sobie mogłyby wystarczyć za temat książki, wiarygodne, sympatyczne,
choć niekiedy kreślone
dość pobieżnie postacie
Lucynki i jej rówieśników; drewniany jest tylko brat głównej bohaterki),
z niebanalnie prowadzoną narracją – głos oddawany jest kolejnym
postaciom, w tym także pobocznym – w chwili pojawienia się podrzutka
wyraźnie
rozłazi się w szwach: mamy historię ni to o komplikacjach
życiowo-uczuciowych,
ni to komedię omyłek. Tempo akcji spada razem ze spadkiem aktywności
przemęczonej Lucynki. Gdzieś w tle przemykają jej rówieśnicy, tata
Prandota śle
entuzjastyczne wiadomości z wyjazdu, poszukiwania ojca dziecka postępują
niemrawo, za to niemowlak podbija bez reszty Lucynkę i panią Lodzię, co
może
tłumaczyć niechęć do znalezienia wreszcie jego prawnego opiekuna. Nieco
ożywienia wniósłby humor, ale jedna pani Lodzia, która używa słów
„frenetycznie”
i „panicznie” w niewłaściwych znaczeniach, to za mało. Niedookreślone są
też
realia; chociaż pojawia się dokładna data wydarzeń, to i owo zgrzyta,
jakby
autorka na szybko poprawiła wcześniejszy maszynopis i oddała go
wydawnictwu. Moim zdaniem zmarnowany został pomysł na dobrą książkę o
relacjach
rodzinno-przyjacielsko-uczuciowych, w zamian otrzymaliśmy dość naiwną
fabularnie historyjkę (koszmarne zakończenie!), troszkę nudnawą, choć
nie pozbawioną do
końca wdzięku.
Maria Kruger, Po prostu Lucynka P., Iskry 1980.
Maria Kruger, Po prostu Lucynka P., Iskry 1980.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz