poniedziałek, 7 października 2013

Po prostu Lucynka P. - Maria Kruger



Podrzutek w stylu retro

Ta powieść była retro już w chwili wydania trzydzieści lat temu. Mamy rok 1970. Szczytem luksusu jest mieszkanie znanej aktorki, urządzone „pod piekielną modernę” („Wszystko z gąbki, plastiku i nadmuchiwane. [...] zielona wykładzina udająca trawę, a sufit był pomalowany na niebiesko w białe obłoczki”), przyjaciół zaprasza się do domu na telewizję, bo nie wszyscy jeszcze mają aparaty. Podaje się przy tej okazji jajecznicę, słone paluszki, owoce, jogurt, razowy chleb z masłem i ogórkiem, a po gościach luksuje się pokój.

W tej pięknej epoce Lucynka Prandota, córka dziennikarza i świeżo upieczona maturzystka, przygotowuje się do egzaminów wstępnych na studia i rozsmakowuje w dorosłości. Rozmowy z ojcem, trochę nauki, ale głównie odpoczynek: spacery, spotkania z przyjaciółkami, odrzucanie zalotów Daniela, kolegi z klasy. Czyli jak to w powieści dla młodzieży: czas dojrzewania i pierwszych uczuć. Najwyraźniej jednak autorka uznała, że to za mało na porządną książkę. Należało coś skomplikować. Ojciec Lucynki wyjeżdża służbowo za granicę, by komentować mecze piłkarskiej reprezentacji, a samotnej dziewczynie zostaje dostarczone dziecko. Dostarczone i porzucone przez wyrodną matkę, która ma zamiar ruszyć w świat, by robić karierę.

Motyw nastolatki z podrzutkiem do oryginalnych nie należy, że przypomnę tylko Rillę ze Złotego Brzegu. Maria Kruger też wykorzystała go w swojej „Szkole narzeczonych”, ze znacznie jednak lepszym efektem niż w „Lucynce P.”. Jak wiadomo, opieka nad maluchem ma służyć wyrobieniu w młodej bohaterce odpowiedzialności, pomóc się ustatkować i nabrać doświadczenia wychowawczego – bardzo pożytecznego w późniejszym życiu. Kompletnie zielonej Lucynce przydaje się wsparcie przyjaciółki Beśki i niezastąpionej gosposi, pani Lodzi. Dziewczyna wchodzi w obowiązki opiekunki, a na dodatek próbuje rozwiązać zagadkę pochodzenia niemowlaka.

Dobrze zapowiadająca się powieść (interesująco zarysowany stosunek Prandoty do córki, bolesne przejścia rodzinne, które same w sobie mogłyby wystarczyć za temat książki,  wiarygodne, sympatyczne, choć niekiedy kreślone dość pobieżnie postacie Lucynki i jej rówieśników; drewniany jest tylko brat głównej bohaterki), z niebanalnie prowadzoną narracją – głos oddawany jest kolejnym postaciom, w tym także pobocznym – w chwili pojawienia się podrzutka wyraźnie rozłazi się w szwach: mamy historię ni to o komplikacjach życiowo-uczuciowych, ni to komedię omyłek. Tempo akcji spada razem ze spadkiem aktywności przemęczonej Lucynki. Gdzieś w tle przemykają jej rówieśnicy, tata Prandota śle entuzjastyczne wiadomości z wyjazdu, poszukiwania ojca dziecka postępują niemrawo, za to niemowlak podbija bez reszty Lucynkę i panią Lodzię, co może tłumaczyć niechęć do znalezienia wreszcie jego prawnego opiekuna. Nieco ożywienia wniósłby humor, ale jedna pani Lodzia, która używa słów „frenetycznie” i „panicznie” w niewłaściwych znaczeniach, to za mało. Niedookreślone są też realia; chociaż pojawia się dokładna data wydarzeń, to i owo zgrzyta, jakby autorka na szybko poprawiła wcześniejszy maszynopis i oddała go wydawnictwu. Moim zdaniem zmarnowany został pomysł na dobrą książkę o relacjach rodzinno-przyjacielsko-uczuciowych, w zamian otrzymaliśmy dość naiwną fabularnie historyjkę (koszmarne zakończenie!), troszkę nudnawą, choć nie pozbawioną do końca wdzięku.

Maria Kruger, Po prostu Lucynka P., Iskry 1980.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz