Eleonor Graham to angielska redaktorka i recenzentka książek dla dzieci. Trzy z jej czterech książek zaginęły już dawno w mrokach dziejów (The Story of Jesus, The Story of Charles Dickens oraz Six in a Family), ale czwarta była w Anglii dość popularna. Wydana po raz pierwszy w 1938 r., doczekała się licznych wznowień, a ostatnio została wydana po raz kolejny przez wydawnictwo Persephone, znane za sprawą swoich jednolitych szarych okładek i pięknie zdobionych wklejek.
"Dzieci, które mieszkały w stodole" to powieść o rodzeństwie, które zostaje nagle bez opieki rodziców i musi radzić sobie samo.
Akcja książki rozgrywa się w latach 30. XX wieku na angielskiej wsi. Rodzeństwo Dunnet, 13-letnia Susan, około 12-letni Bob, 9-letnie bliźniaki Joseph i Samuel oraz 7-letnia Alice, mieszkało wraz z rodzicami... nie, nie w stodole... - w całkiem zwyczajnym domu, w wiosce Wyden. Dom był wynajęty, a rodzina sprowadziła się tu ledwo przed półroczem i nadal pozostawała na uboczu społeczności. Pewnego pechowego dnia nadszedł telegram z informacją, że babcia (właściwie jedyna żyjąca krewna rodziny) ciężko zachorowała podczas podróży do Środkowej Europy i można spodziewać się najgorszego. Matka zdecydowała się natychmiast porzucić wszystko (łącznie z dziećmi) i jechać na spotkanie, być może ostatnie, ze swoją matką. Ojciec uznał, że nie może puścić jej samej, a dzieci doskonale poradzą sobie same przez kilka dni (chciałabym to zobaczyć obecnie - rodzice, którzy porzucają pięcioro małoletnich dzieci, znajdują je chyba po powrocie w domu opieki...). Rodzice więc pakują się niezwłocznie, rzucają dzieciom kilka słownych instrukcji (znamienna okaże się ta, by zawsze trzymali się razem) i - dosłownie - wybiegają z domu.
Dzieci w istocie radzą sobie nieźle, niestety rodzice nie wracają po kilku dniach, tak jak to było planowane, a po wiosce zaczyna krążyć pogłoska o jakiejś katastrofie czy może zaginięciu samolotu, w której mogli brać udział rodzice Dunnetowie.Jakby tego było mało niesympatyczny typ wynajmujący dom Dunnetom, nie zważając na tragedię dzieci, domaga się opuszczenia domu, ponieważ postanawia go sprzedać (czym od dawna groził). Nikt w wiosce nie staje w ich obronie. Na szczęście jeden z sąsiadów oferuje im dach nad głową w postaci dobrze utrzymanej, nadającej się do zamieszkania tytułowej stodoły... Dzieci przenoszą się do niej z wdzięcznością i rozpoczynają walkę o przetrwanie według ustalonych przez siebie reguł, od podstawowego "trzymać się zawsze razem" po "nie pożyczać, nie kraść i nie żebrać". Społeczność wioski dzieli się na tych złych, którzy chcą dzieci umieścić z sierocińcach lub domach zastępczych, rozdzielając je, oraz tych dobrych, którzy kibicują staraniom dzieci z oddali, niekiedy oferując pomoc w postaci pracy zarobkowej itp.
Nie wiem, jak bardzo wiarygodna była ta historia w momencie powstania książki, ostatecznie niemal sto lat temu, mnie wydawała się dość naciągana. Od zawiązania akcji (naprawdę tak łatwo było zostawić pięcioro małoletnich bez opieki i polecieć na inny kontynent? Mowa o kochającej rodzinie inteligenckiej, nie o marginesie społecznym), przez jej rozwinięcie (dziwnie nieczuła była większość mieszkańców wioski. A może wtedy uważano, że 13-letnia dziewczynka naprawdę jest wystarcząco dorosła, żeby opiekować się czwórką rodzeństwa? Jako dobrodziejka została np. przedstawiona sąsiadka, która zaproponowała Sue, by ta robiła w jej pralni pranie dla całej swojej rodzinki raz w tygodniu. Oznaczało to, że dziewczynka musiała w poniedziałki wstawać o czwartej rano, kilka godzin tyrać nad balią z gorącymi mydlinami, następnie wracać do stodoły, gdzie szykowała śniadanie dla rodzeństwa oraz obiad na potem, potem iść na kilka godzin do szkoły, by po powrocie znów udać się do pralni, zebrać wysuszoną odzież i biec szykować dzieciom kolację) aż po niewiarygodnie naciągane zakończenie. Nikogo chyba nie zdziwi fakt, że książki dla dzieci w tamtych czasach jeszcze musiały kończyć się dobrze, ale troszkę autorka przeszarżowała. Poza tym dziwił mnie bardzo fakt, że dzieci nie tęskniły za bardzo za rodzicami, nie wspominały ich, raczej w kontekście "jeśli nie wrócą, to nie damy sobie dłużj rady sami", ale ani słowa o miłości czy rozpaczy po ich prawdopodobnej śmierci.
Przy tym wszystkim jednak książkę czytało się dobrze, sytuacja dzieci budziła współczucie, a siła Susan podziw, i łatwo było przymykać oko na niedociągnięcia. Jeśli ktoś ma ochotę czytać w oryginale to polecam, ale brak polskiego przekładu nie jest w tym przypadku wielką stratą.
Eleanor Graham, The Children Who Lived in a Barn. A Puffin Book, 1976.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz