Sylwek
Mącik: „ani »orzeł« klasowy, ani ostatni »osiołek«. Ot, zwyczajny chłopiec,
jakich wielu spotykamy każdego dnia na swojej drodze”. Ten zwyczajny chłopiec,
dzięki wstawiennictwu swojego polonisty, dostaje promocję do następnej klasy
liceum, po czym konkursowo podpada gronu pedagogicznemu i własnym rodzicom.
Krewki ojciec widzieć nie chce jedynaka na oczy, zabiera matkę chłopaka i
wyjeżdża na wieś. A ty, Sylwku, radź sobie sam.
W
gruncie rzeczy Sylwek to porządny, chociaż chwilami naiwny chłopak, więc
postanawia wziąć się w garść i znaleźć jakąś pracę. Po ostrej rywalizacji
zdobywa posadę gońca w lokalnym „Gońcu Wieczornym”. Poznaje tajniki pracy
redakcji, bierze udział w kilku spektakularnych dziennikarskich wyczynach,
które elektryzują miasto, nawet sam zaczyna pisać krótkie notatki. Rzecz jasna,
przy okazji wiele razy daje się wkręcić i pada ofiarą licznych psikusów, zwłaszcza
w drukarni, którą sobie szczególnie upodobał.
Rywalem
Sylwka o pracę był Józek Kurzawa zwany „Kardynałem”, mający już to i owo na
sumieniu. Mącik jednak, z delikatną zachętą „czynników oficjalnych” w postaci
sierżanta MO, stara się z Józkiem zaprzyjaźnić i pomóc mu wyjść na prostą. Sam,
oczywiście, przy tym daje się wykorzystywać i wpada w kłopoty.
Pisząc o
„Tajemnicy zielonej pieczęci” Hanny Ożogowskiej, Elenoir zauważyła, że powieściowy element chuligański nosił się w latach
pięćdziesiątych z charakterystycznym bikiniarskim szykiem. Późniejsi literaccy
chuligani czerpali z wizerunku gwiazd rock’n’rolla czy polskiego bigbitu. I tak
Józek „Kardynał” na wizytę do Hanki, koleżanki Sylwka, stroi się nad wyraz
elegancko:
Gdyby nie fioletowa, tak dobrze mi znana twarz, przysiągłbym, że w progu stoi jeden z mistrzów mocnego uderzenia. Słynny Beatles, bądź przynajmniej filar NO TO CO. Pod szyją miał żabocik nieskazitelnej czystości, klatkę opinał serdaczek w haftowane kwiatuszki, okrągłe jak rury spodnie ściśle opinały muskularne nogi, obute w trzewiki z zadartymi nosami i na damskim obcasie. Całość osoby wieńczył fantazyjnie zakręcony lok i bokobrody jak u stangreta hrabiego Potockiego, sięgające w dodatku do dolnej szczęki. Bokobrody musiały być chyba doklejone, bo pamiętam, że na basenie miał co najmniej o połowę skromniejsze. W tej chwili od osoby gościa powiało stuprocentowym adikałonem.
Bigbitowy styl na rysunku Ludwika Paczyńskiego. |
(Oryginalny styl a la NO TO CO wyglądał tak:)
To zresztą tylko jeden z licznych w tej książce smaczków z epoki późnych
lat sześćdziesiątych. Poza tym jest mowa o chuligańskich wybrykach, bezwładzie
biurokracji, której obojętny jest los pamiątek narodowych, kreatywnej księgowości,
bezmyślności handlowców, którzy nie chronią sklepów przed włamaniami, a także –
co pozostaje tematem wiecznie żywym – o upadku piłki nożnej. Akcja rozgrywa się
w nienazwanym mieście położonym nad Brudnicą. Ponieważ Wiktor Zawada był dziennikarzem lubelskim, można podejrzewać, że właśnie Lublin służył mu
jako wzór dla miejsca akcji (dziękuję Lirael za konsultacje topograficzne). „Wąskie ulice mieszczańskich kamienic zdobnych
w balaski i kopułki oraz nieliczne skąpe w zieleń placyki otoczyły pierścieniem
kolorowe osiedla i nowoczesne, przeszklone fabryki”. Uroczy obrazek, chociaż z
innego zdania wynika, że te kolorowe osiedla nie miały, jak to zwykle w tamtych
czasach i jeszcze długo po nich, żadnej potrzebnej mieszkańcom infrastruktury,
skoro „owo »city« do dziś pozostało jednak centrum handlowo-biurowym i miejscem
codziennych pielgrzymek mieszkańców kolorowych osiedli”.
Niezłe
tempo i mnóstwo humoru to główne zalety powieści. Znakomicie
scharakteryzowani są pracownicy redakcji „Gońca”: cała menażeria
dziennikarska
i woźny, pan Aleksander. Wiele dowiadujemy się o pracy drukarzy z epoki
przedcyfrowej.
Trochę słabiej wypadają starania Sylwka o umoralnienie Józka
„Kardynała”: przez swe szlachetne działania Mącik wpada w rozmaite
tarapaty, a przy okazji czytelnik narażony jest na wysłuchiwanie, wraz z
bohaterem, licznych kazań. Pod koniec
smrodek dydaktyczny robi się dość gęsty i daje się go wytrzymać tylko
dzięki
temu, że równoważą go detale pracy w drukarni. Mimo to „Szukam pana
Kalandra”
ma wciąż wiele uroku, a przy okazji jest też dokumentem czasów
Władysława
Gomułki, choć to z pewnością nie było zamiarem autora.
Wiktor Zawada, Szukam pana Kalandra, ilustr.
Ludwik Paczyński, Wydawnictwo Lubelskie 1971.
Nie natknęłam się jakoś nigdy na ten tytuł. Może podsunę mojej najstarszej.
OdpowiedzUsuń