piątek, 20 września 2013

Szukam pana Kalandra - Wiktor Zawada





Sylwek Mącik: „ani »orzeł« klasowy, ani ostatni »osiołek«. Ot, zwyczajny chłopiec, jakich wielu spotykamy każdego dnia na swojej drodze”. Ten zwyczajny chłopiec, dzięki wstawiennictwu swojego polonisty, dostaje promocję do następnej klasy liceum, po czym konkursowo podpada gronu pedagogicznemu i własnym rodzicom. Krewki ojciec widzieć nie chce jedynaka na oczy, zabiera matkę chłopaka i wyjeżdża na wieś. A ty, Sylwku, radź sobie sam.

W gruncie rzeczy Sylwek to porządny, chociaż chwilami naiwny chłopak, więc postanawia wziąć się w garść i znaleźć jakąś pracę. Po ostrej rywalizacji zdobywa posadę gońca w lokalnym „Gońcu Wieczornym”. Poznaje tajniki pracy redakcji, bierze udział w kilku spektakularnych dziennikarskich wyczynach, które elektryzują miasto, nawet sam zaczyna pisać krótkie notatki. Rzecz jasna, przy okazji wiele razy daje się wkręcić i pada ofiarą licznych psikusów, zwłaszcza w drukarni, którą sobie szczególnie upodobał.

Rywalem Sylwka o pracę był Józek Kurzawa zwany „Kardynałem”, mający już to i owo na sumieniu. Mącik jednak, z delikatną zachętą „czynników oficjalnych” w postaci sierżanta MO, stara się z Józkiem zaprzyjaźnić i pomóc mu wyjść na prostą. Sam, oczywiście, przy tym daje się wykorzystywać i wpada w kłopoty.

Pisząc o „Tajemnicy zielonej pieczęci” Hanny Ożogowskiej, Elenoir  zauważyła, że powieściowy element chuligański nosił się w latach pięćdziesiątych z charakterystycznym bikiniarskim szykiem. Późniejsi literaccy chuligani czerpali z wizerunku gwiazd rock’n’rolla czy polskiego bigbitu. I tak Józek „Kardynał” na wizytę do Hanki, koleżanki Sylwka, stroi się nad wyraz elegancko:
Gdyby nie fioletowa, tak dobrze mi znana twarz, przysiągłbym, że w progu stoi jeden z mistrzów mocnego uderzenia. Słynny Beatles, bądź przynajmniej filar NO TO CO. Pod szyją miał żabocik nieskazitelnej czystości, klatkę opinał serdaczek w haftowane kwiatuszki, okrągłe jak rury spodnie ściśle opinały muskularne nogi, obute w trzewiki z zadartymi nosami i na damskim obcasie. Całość osoby wieńczył fantazyjnie zakręcony lok i bokobrody jak u stangreta hrabiego Potockiego, sięgające w dodatku do dolnej szczęki. Bokobrody musiały być chyba doklejone, bo pamiętam, że na basenie miał co najmniej o połowę skromniejsze. W tej chwili od osoby gościa powiało stuprocentowym adikałonem. 
Bigbitowy styl na rysunku Ludwika Paczyńskiego.

(Oryginalny styl a la NO TO CO wyglądał tak:)


To zresztą tylko jeden z licznych w tej książce smaczków z epoki późnych lat sześćdziesiątych. Poza tym jest mowa o chuligańskich wybrykach, bezwładzie biurokracji, której obojętny jest los pamiątek narodowych, kreatywnej księgowości, bezmyślności handlowców, którzy nie chronią sklepów przed włamaniami, a także – co pozostaje tematem wiecznie żywym – o upadku piłki nożnej. Akcja rozgrywa się w nienazwanym mieście położonym nad Brudnicą. Ponieważ Wiktor Zawada był dziennikarzem lubelskim, można podejrzewać, że właśnie Lublin służył mu jako wzór dla miejsca akcji (dziękuję Lirael za konsultacje topograficzne). „Wąskie ulice mieszczańskich kamienic zdobnych w balaski i kopułki oraz nieliczne skąpe w zieleń placyki otoczyły pierścieniem kolorowe osiedla i nowoczesne, przeszklone fabryki”. Uroczy obrazek, chociaż z innego zdania wynika, że te kolorowe osiedla nie miały, jak to zwykle w tamtych czasach i jeszcze długo po nich, żadnej potrzebnej mieszkańcom infrastruktury, skoro „owo »city« do dziś pozostało jednak centrum handlowo-biurowym i miejscem codziennych pielgrzymek mieszkańców kolorowych osiedli”.

Niezłe tempo i mnóstwo humoru to główne zalety powieści. Znakomicie scharakteryzowani są pracownicy redakcji „Gońca”: cała menażeria dziennikarska i woźny, pan Aleksander. Wiele dowiadujemy się o pracy drukarzy z epoki przedcyfrowej. Trochę słabiej wypadają starania Sylwka o umoralnienie Józka „Kardynała”: przez swe szlachetne działania Mącik wpada w rozmaite tarapaty, a przy okazji czytelnik narażony jest na wysłuchiwanie, wraz z bohaterem, licznych kazań. Pod koniec smrodek dydaktyczny robi się dość gęsty i daje się go wytrzymać tylko dzięki temu, że równoważą go detale pracy w drukarni. Mimo to „Szukam pana Kalandra” ma wciąż wiele uroku, a przy okazji jest też dokumentem czasów Władysława Gomułki, choć to z pewnością nie było zamiarem autora.

Wiktor Zawada, Szukam pana Kalandra, ilustr. Ludwik Paczyński, Wydawnictwo Lubelskie 1971.






1 komentarz:

  1. Nie natknęłam się jakoś nigdy na ten tytuł. Może podsunę mojej najstarszej.

    OdpowiedzUsuń