poniedziałek, 3 czerwca 2013

"Kłopoty rodu Pożyczalskich" Mary Norton

Mógłbym oczywiście napisać zgrabną historyjkę o tym, jak to dwaj mali chłopcy, zachwyceni okładką nowego wydania “Kłopotów …”, uprosili srogiego ojca, żeby odmawiając sobie innych życiowych uciech, zakupił był tę, pięknie wznowioną przez “Dwie Siostry”, perłę klasyki literatury dziecięcej. Mógłbym ją (historyjkę, nie perłę), rozwinąć o wielce budujący obraz małych czytelników, z wielką uwagą spijających z ust rodzicielskich każde słowo, które przed laty wyszło spod pióra pani Norton. Mógłbym …, ale ponieważ ostatnio w modzie jest zapewnianie przez blogerów “książkowych”, że pisze się szczerze do bólu, to mi nie wypada. Będzie zatem wielce życiowo, miejscami pewnie drętwo, ale zgodnie z prawdą najprawdziwszą.

Wyznać mi zatem należy, żem książkę kupił dla siebie, bom fanem ilustracji pani Emilii Dziubak wielkim i jak zwykle nie sądzę po okładce, tak w tym konkretnym przypadku, sądziłem. Jak się okazało, słusznie. Drugim powodem, dla którego zdecydowałem się na zakup, był fakt, że w dzieciństwie z Pożyczalskimi nie dane mi było się spotkać i korzystając z przykrywki, jaką dają małoletnie dzieci, mogłem to niedociągnięcie, bez narażania się na kpiące spojrzenia innych dorosłych, nadrobić. Tak więc zakupiłem i głośno zacząć czytałem.

To książka dla wszystkich tych, którzy doświadczyli akcji pod tytułem: “Biega, krzyczy, pan Hilary (...)”. Całe szczęście Tuwim, mimo że czasem nie przebierał w słowach, miał świadomość tego, że pisze dla dzieci i zrymował tylko cenzuralne okrzyki poszukiwacza okularów. W życiu tak lekko nie jest i nie wszystko nam się łatwo na nosie znajduje. Czasem, jak mawiają w moich stronach, amba, fatima, było i nima. I tu właśnie wkraczają na scenę Pożyczalscy. Strączek, Dominika i ich córka Arietta, mieszkają pod podłogą sporego gmaszyska i żyją dzięki pożyczaniu. Zginęła ci skarpetka? Pewnie twoja własna Dominika przerobiła ją na kołdrę dla córki. Albo na rękawiczki. Jeszcze przed chwilą widziałeś w misce jabłko? Hmm, życz smacznego tym spod podłogi. Cóż robić, taki układ. Zresztą, mali mieszkańcy ciężko dostępnych zakamarków, mają gorzej, bo przecież mogą zostać Zobaczeni. A być Widzianym, to straszny stygmat, no i, jak się ostatecznie okazuje, cholerne kłopoty dla rodziny.

Jeżeli chodzi o tekst, szału w odbiorze nie było. Mówię oczywiście o zmuszonych przez strasznego tatula, słuchaczach. Powieść pani Norton jest bowiem dość statyczna i oparta na sporej ilości niedopowiedzeń, które sprawiają że historia rośnie w pytania (co się stało starszej pani?, co łączy służącą z ogrodnikiem?, gdzie podziała się właścicielka domku dla lalek?) i staje się przez to o wiele ciekawsza. Stare i doświadczone ucho je (niedopowiedzenia) wyłapie, a stara łepetyna je (pytania) zada, a młode, cóż, są za młode. Nie było jednak tak źle, jak w przypadku książek, które nie podeszły zupełnie. Przy tamtych nie słyszałem bowiem: “Tato, przerwij, bo idę do kuchni/kibelka/po kredki”, niepotrzebne skreślić. Gwoli historycznej prawdy, dodać jednak należy, że dość dramatyczna końcówka, to już było coś, co zainteresowało chłopów na tyle, że obłożyli sobą tatę z obu stron i nie dali skończyć. No i Młodszy, dla którego ciągle ważna jest strona obrazkowa książek i który tylko łowił kątem oka czy na czytanych stronach pojawia się barwna plama i szybciutko przybiegał studiować świetne ilustracje pani Emilii. Refleksyjne, pięknie operujące barwą (ach, te płomiennorude włosy Arietty), światłem i cieniem (scena na puszce). Po prostu wspaniałe.

Książka w tym wydaniu, to apetyczny kąsek dla oka, ale i wcale nie tak znowu zramolały - dla ucha. Piękna fraza, którą coraz rzadziej spotkać można we współczesnej twórczości dla dzieci. Zero infantylności i cuckania, jak roboczo nazywam sposób zwracania się do młodego czytelnika, ukochany przez spore grono dzisiejszych twórców. Dobra do rozpoczęcia niezobowiązującej rozmowy o być (postawa Dominiki, która strasznie mi przypominała panią Bukietową*) czy mieć (tęsknota Arietty za odkrywaniem świata). Słowem - lubię to!

* Polskie tłumaczenie nazwiska jako Żakiet, jakoś niezbyt do mnie trafia.

1 komentarz:

  1. Wpadłam tu dzięki koleżance, ale już zostanę, na czym zapewne ucierpi mój budżet, bo książkom dla dzieci oprzeć się nie mogę, a tą kupię z pewnością :)
    Poza tym krótkim wstępem...
    Dziś spotkała mnie ogromnie miła niespodzianka, a teraz ja „muszę” zrobić ją Wam.
    Chwilę zajęło mi określenie kogo sama chciałabym „nagrodzić” za trud pisania bloga, mam zatem nadzieję, że poczujecie się docenieni, bo pochwała jest jak najbardziej szczera!
    Po odbiór wyróżnienia zapraszam tutaj (tak mnie też przeraziła długość tego posta): http://open-my-window.blogspot.com/2013/06/liebster-blog-award.html
    Uściski i do zobaczenia na blogu, ja na wasz z pewnością zajrzę nie raz!
    Natalia

    OdpowiedzUsuń