wtorek, 23 lipca 2013

Znaczy kapitan - Karol Olgierd Borchardt

Kpt. Karol Olgierd Borchardt
Sto lat temu żył sobie w Wilnie pewien chłopiec, który bardzo chciał zostać Indianinem. Do realizacji tego marzenia solidnie się przykładał hartując swoje ciało i ćwicząc opisywane w książkach indiańskie umiejętności, jednak w pewnym momencie zrozumiał, że rzecz jest niemożliwa do przeprowadzenia. Mógł się nauczyć bezszelestnego poruszania, tropienia zwierzyny, strzelania z łuku i jazdy na dzikim mustangu, jednak jednej rzeczy nie był w stanie zrobić - nie mógł zmienić koloru skóry...
Na szczęście w jego ulubionej książce o Indianach była historia o hiszpańskich przemytnikach i ilustracja przedstawiająca żaglowiec i wspinającego się po linie marynarza. I tak niedoszły czerwonoskóry postanowił zostać marynarzem. Przez następne kilka lat wytrwale ćwiczył, rozwijał muskulaturę, trenował lekkoatletykę, gimnastykę i akrobatykę oraz podnoszenie ciężarów i zapasy. Uczył się też pilnie języka francuskiego, bowiem wybierał się do jednej z francuskich szkół morskich. Na szczęście zanim kandydat na wilka morskiego zdał maturę powstała pierwsza polska Szkoła Morska w Tczewie i do niej skierował swoje kroki młody wilnianin. Pomimo przeciwności losu (przy pierwszym podejściu nie przeszedł badań lekarskich) nie zrezygnował ze swojego marzenia i wreszcie w 1925 roku został przyjęty na wydział nawigacyjny tczewskiej szkoły. Tak rozpoczęła się morska przygoda Karola Olgierda Borchardta, kapitana żeglugi wielkiej i najwybitniejszego polskiego pisarza - marynisty.

Kpt. Mamert Stankiewicz
Pierwszym statkiem na który zaokrętowany został młody Karol był szkolny żaglowiec "Lwów", którego dowódcą był kapitan Mamert Stankiewicz. Po ukończeniu szkoły w 1928 roku pływał Borchardt na różnych jednostkach i z różnymi kapitanami, jednak większość jego oficerskiej kariery związana była ze statkami dowodzonymi przez Stankiewicza - "Polonią", "Piłsudskim" wreszcie "Batorym". W 1938 roku został Karol zastępcą dowódcy "Daru Pomorza", jednak wybuch wojny po raz kolejny połączył ścieżki kapitana Stankiewicza i jego starszego oficera, którzy na "Piłsudskim" przerobionym na transporter pływać mieli w konwojach. Niestety, w listopadzie 1939 roku statek został zatopiony, a jego kapitan zmarł ratując członków załogi...

Karol Borchardt został ranny w tej katastrofie, a kiedy po wyzdrowieniu udał się na grób swojego wieloletniego dowódcy złożył mu obietnicę, że napisze o swoim kapitanie serię opowiadań - utworów miało być 37, bowiem 3 i 7 to były ulubione liczby kapitana Stankiewicza.
Przyrzeczenia swojego dotrzymał, wspomnienia o kapitanie Stankiewiczu ukazywały się początkowo w prasie, aż wreszcie doczekały się wydania książkowego: w 1960 roku światło dzienne ujrzała książka  "Znaczy Kapitan" - tytuł nawiązuje do słowa, którym kapitan Stankiewicz zaczynał niemal każdą swoją wypowiedź.

"Znaczy Kapitan" to książka o morzu i ludziach, którzy pokochali je bezgraniczną  miłością. To opowieść o wielkiej przygodzie, która czeka za horyzontem ale też o ciężkiej i często niebezpiecznej codziennej pracy marynarzy. Jako, że pisał ją oficer nawigator nie ustrzegł się od zamieszczenia w niej szczegółów technicznych dotyczących jego specjalności, są też fragmenty mówiące o sprzęcie i maszynach dzięki którym statki mogą poruszać się po morzu, ale te opisy są na tyle rzadkie, że nie nudzą, a wręcz pomagają poczuć atmosferę panującą na mostku transatlantyku.
Autor miał to szczęście, że rozpoczynał swoją karierę jeszcze na żaglowcu i pierwsze 11 opowieści dotyczy rocznego pobytu na szkolnym "Lwowie" - romantyzm, przyjaźń, praca ale i zabawa, ogromny entuzjazm to najważniejsze cechy tej części zbioru. Duża część załogi to uczniowie, trzymają się ich psoty i kawały, ale w razie potrzeby potrafią stanąć na wysokości zadania, nieważne czy chodzi o walkę ze sztormowym wiatrem czy o wizytę u króla Szwecji.
Pozostałe teksty dotyczą już statków motorowych, które obsługiwały linie europejskie oraz transatlantyków. Tu już większość pracy wykonywały maszyny, jednak nawet najbardziej zaawansowana technologia nie mogła zastąpić kompetentnych oficerów. A kompetencje te zawdzięczali po części szkole ale przede wszystkim dowódcy - mieli bowiem możliwość uczyć się zawodu od jednego z najlepszych. kapitanów tamtego okresu.

Literacki portret kapitana Stankiewicza stworzony przez Borchardta ukazuje nam człowieka niezwykle opanowanego, poważnego, niemal zupełnie pozbawionego poczucia humoru, wymagającego ale równocześnie sprawiedliwego wobec podwładnych, fachowca i służbistę (w tej akurat sytuacji to nie jest wada - od przestrzegania regulaminu zależało często życie załogi i pasażerów) nie spoufalającego się z załogą. Na podstawie tej krótkiej charakterystyki można wysnuć przypuszczenie, że taki dowódca to istny dopust boży. Tymczasem czytając kolejne teksty szybko dojdziemy do wniosku, że podwładni darzyli swojego kapitana ogromnym szacunkiem i sympatią, i robili wszystko aby zasłużyć na jego akceptację. Pływanie z kapitanem Mamertem Stankiewiczem to była swego rodzaju nobilitacja, której dostąpić mogli tylko najlepsi.

Karol Borchardt przyznaje w kilku tekstach, że nie posiada talentu literackiego, szkolne wypracowania pisał w stylu telegraficznym i zadanie jakiego się podjął jest dla niego poważnym wyzwaniem. Być może niektórych razić będzie nieco naiwny styl tych opowieści, nadmierny entuzjazm autora i koloryzowanie rzeczywistości. Ale cytując słowa pewnej szanty:

Może ktoś się będzie zżymał,
Mówiąc, że to zdrożne wieści,
Ale to jest właśnie klimat
Morskich opowieści"

I taki klimat udało się autorowi odtworzyć na kartach tej książki. Serdecznie polecam tę lekturę, a sama zabieram się za kolejną morską opowieść, która wyszła spod pióra Karola Olgierda Borchardta pt. "Szaman morski".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz