wtorek, 18 czerwca 2013

"Chłopiec ze szpadą" Władysław Krapiwin


Książka z dzieciństwa. Właściwie nie wiem nawet dlaczego zdecydowałam się przyczytać ją po raz kolejny - no i najważniejsze: jak się u mnie znalazła? Ot, zagadka. 
 
Powieść składa się z dwóch części: "Przygoda na stacji Rosa" i "Klub «Espada»". Bohaterem obu części jest jeden chłopiec: Sierioża Kachowski, dziesięcio, może jedenastolatek. Poznajemy go na stacji kolejowej, gdzie czeka na pociąg. Opuścił bowiem obóz pionierski, w akcie słusznego protestu przeciw niesprawiedliwości, czyli nadużywaniu władzy przez kierownictwo obozu. W ciągu kilku godzin oczekiwania na małej, cichej stacyjce wydarza się sporo: Sierioża przygarnia psa, rozmawia z wychowawcą z obozu, spotyka dziennikarza, wdaje się w potyczkę z grupką pionierów o przerośniętym poczuciu władzy. Dzięki odwadze cywilnej i innym zaletom z wszelekich opresji wychodzi cało.
 
Druga część to przygody Sierioży już po wakacjach, gdzie istotną rolę pełni klub pionierski (znów) "Espada" - młodzi chłopcy uczą się tam fechtować pod okiem kierownika klubu, prawego, uczciwego zapaleńca. Uczą się nie tylko fechtunku, ale wszelkich cnót godnych pionierów: odpowiedzialności za swoje czyny, odwagi, szlachetności, uczciwości... A przydają się te zalety, albowiem świat pełen jest plugastwa: rodziców bijących dzieci, niesprawiedliwych nauczycieli, groźnych bandytów, zwichrowanej młodzieży wyłudzającej okupy za "spokój"... I znów Siergiej daje sobie z tym wszystkim radę, cóż za chłopak!
 
Natrętny i nachalny dydaktyzm wyłazi z wszelkich zakamarków tej książki. Dobrzy zwyciężają, źli ponoszą zasłużoną karę. Pionierzy są świetlaną organizacją, milicja - choć nierychliwa, zawsze łapie przestępców, a zajęcia pozalekcyjne kształtują charakter. Morał jest wielkości słonia, żeby żaden nastolatek, który czytał "Chłopca ze szpadą" nie zdołał go przeoczyć.
 
Mimo wszystko książka ma w sobie jakiś urok. Nostalgiczny, smętny zapaszek unoszący się ze starego pudła z rupieciami na strychu, gdzie przez grubą warstwę kurzu coś przebłyskuje. Zapach dzieciństwa i wyspy skarbów.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

"Kłopoty rodu Pożyczalskich" Mary Norton

Mógłbym oczywiście napisać zgrabną historyjkę o tym, jak to dwaj mali chłopcy, zachwyceni okładką nowego wydania “Kłopotów …”, uprosili srogiego ojca, żeby odmawiając sobie innych życiowych uciech, zakupił był tę, pięknie wznowioną przez “Dwie Siostry”, perłę klasyki literatury dziecięcej. Mógłbym ją (historyjkę, nie perłę), rozwinąć o wielce budujący obraz małych czytelników, z wielką uwagą spijających z ust rodzicielskich każde słowo, które przed laty wyszło spod pióra pani Norton. Mógłbym …, ale ponieważ ostatnio w modzie jest zapewnianie przez blogerów “książkowych”, że pisze się szczerze do bólu, to mi nie wypada. Będzie zatem wielce życiowo, miejscami pewnie drętwo, ale zgodnie z prawdą najprawdziwszą.

Wyznać mi zatem należy, żem książkę kupił dla siebie, bom fanem ilustracji pani Emilii Dziubak wielkim i jak zwykle nie sądzę po okładce, tak w tym konkretnym przypadku, sądziłem. Jak się okazało, słusznie. Drugim powodem, dla którego zdecydowałem się na zakup, był fakt, że w dzieciństwie z Pożyczalskimi nie dane mi było się spotkać i korzystając z przykrywki, jaką dają małoletnie dzieci, mogłem to niedociągnięcie, bez narażania się na kpiące spojrzenia innych dorosłych, nadrobić. Tak więc zakupiłem i głośno zacząć czytałem.

To książka dla wszystkich tych, którzy doświadczyli akcji pod tytułem: “Biega, krzyczy, pan Hilary (...)”. Całe szczęście Tuwim, mimo że czasem nie przebierał w słowach, miał świadomość tego, że pisze dla dzieci i zrymował tylko cenzuralne okrzyki poszukiwacza okularów. W życiu tak lekko nie jest i nie wszystko nam się łatwo na nosie znajduje. Czasem, jak mawiają w moich stronach, amba, fatima, było i nima. I tu właśnie wkraczają na scenę Pożyczalscy. Strączek, Dominika i ich córka Arietta, mieszkają pod podłogą sporego gmaszyska i żyją dzięki pożyczaniu. Zginęła ci skarpetka? Pewnie twoja własna Dominika przerobiła ją na kołdrę dla córki. Albo na rękawiczki. Jeszcze przed chwilą widziałeś w misce jabłko? Hmm, życz smacznego tym spod podłogi. Cóż robić, taki układ. Zresztą, mali mieszkańcy ciężko dostępnych zakamarków, mają gorzej, bo przecież mogą zostać Zobaczeni. A być Widzianym, to straszny stygmat, no i, jak się ostatecznie okazuje, cholerne kłopoty dla rodziny.

Jeżeli chodzi o tekst, szału w odbiorze nie było. Mówię oczywiście o zmuszonych przez strasznego tatula, słuchaczach. Powieść pani Norton jest bowiem dość statyczna i oparta na sporej ilości niedopowiedzeń, które sprawiają że historia rośnie w pytania (co się stało starszej pani?, co łączy służącą z ogrodnikiem?, gdzie podziała się właścicielka domku dla lalek?) i staje się przez to o wiele ciekawsza. Stare i doświadczone ucho je (niedopowiedzenia) wyłapie, a stara łepetyna je (pytania) zada, a młode, cóż, są za młode. Nie było jednak tak źle, jak w przypadku książek, które nie podeszły zupełnie. Przy tamtych nie słyszałem bowiem: “Tato, przerwij, bo idę do kuchni/kibelka/po kredki”, niepotrzebne skreślić. Gwoli historycznej prawdy, dodać jednak należy, że dość dramatyczna końcówka, to już było coś, co zainteresowało chłopów na tyle, że obłożyli sobą tatę z obu stron i nie dali skończyć. No i Młodszy, dla którego ciągle ważna jest strona obrazkowa książek i który tylko łowił kątem oka czy na czytanych stronach pojawia się barwna plama i szybciutko przybiegał studiować świetne ilustracje pani Emilii. Refleksyjne, pięknie operujące barwą (ach, te płomiennorude włosy Arietty), światłem i cieniem (scena na puszce). Po prostu wspaniałe.

Książka w tym wydaniu, to apetyczny kąsek dla oka, ale i wcale nie tak znowu zramolały - dla ucha. Piękna fraza, którą coraz rzadziej spotkać można we współczesnej twórczości dla dzieci. Zero infantylności i cuckania, jak roboczo nazywam sposób zwracania się do młodego czytelnika, ukochany przez spore grono dzisiejszych twórców. Dobra do rozpoczęcia niezobowiązującej rozmowy o być (postawa Dominiki, która strasznie mi przypominała panią Bukietową*) czy mieć (tęsknota Arietty za odkrywaniem świata). Słowem - lubię to!

* Polskie tłumaczenie nazwiska jako Żakiet, jakoś niezbyt do mnie trafia.

niedziela, 2 czerwca 2013

Indyjska wiosna Uny - Rumer Godden

Urocza powieść dla młodzieży. Przyznam bezwstydnie, że choć jestem dwa razy starsza od Uny, i pochlebiam sobie, że nieco mądrzejsza doświadczeniem życiowym (Rawiego rozgryzłam od razu ;) ), nie mogłam odłożyć lektury. Dobrze mi było w tych Indiach i nie tylko dlatego, że ciepło.



Nastoletnia Una i jej młodsza przyrodnia siostra uczą się w elitarnej angielskiej szkole. Ich ojciec, dyplomata w Indiach, postanawia jednak znienacka wezwać dziewczynki do siebie. Dla doskonałej matematyczki Uny to tragedia - w Indiach ma dalej uczyć ją jakaś guwernantka, co może przekreślić nadzieje dziewczyny na studia. Kiedy dziewczęta przybywają do Delhi, sytuacja okazuje się gorsza, niż sie Unie wydawało - najwyraźniej piękna Alix jest nie tylko guwernantką. Coś ją wyraźnie łączy z ojcem Uny. W dodatku kobieta chyba nie do końca jest tym, za kogo się podaje... Pocieszenie Una znajduje w małej chatce pomocnika ogrodnika, która zamieszkuje przystojny młody poeta, Rawi.

Nie spodziewajcie się prostej opowieści "dobra pasierbica kontra zła macocha", ani równie oklepanej historii pierwszej miłości (chociaż miłość jest, i do tego pierwsza). Godden potrafi doskonale odmalowywać charaktery w całe gamie szarości. Nie ma tu banalnych podziałów na czarne i białe, złe i dobre. Do tego wszystko rozgrywa się w doskonale opisanych indyjskich realiach - pisarka spędziła w Indiach wiele lat i zna je od podszewki. Mogłabym się przyczepić najwyżej do samego zakończenia - trochę autorka poszła na łatwiznę - ale w obliczu świetnych 335 stron przed zakończeniem, czepiania się odmawiam. Niebanalna akcja, gorący klimat i ładna proza - polecam.

Powstała telewizyjna adaptacja, której nie polecam, bo ograniczono się w niej właściwie tylko do wątku Uny i Rawiego, ale dla porządku wspominam. Rawiego zagrał aktor znany z serialu "Lost" -

Rumer Godden
Indyjska wiosna Uny
Iskry 1980, ss. 338